literature

Malbork - szkola magii i kaznodziejstwa cz.2

Deviation Actions

wilkolak66's avatar
By
Published:
341 Views

Literature Text

Dźwięk domofonu zmusił Barnabę do otwarcia zalepionych miodem oczu. Rozejrzał się po dużym, dobrze oświetlonym, pomalowanym na beżowo salonie wypełnionym ciężkimi, jeszcze przedwojennymi meblami, które dostali w prezencie ślubnym od rodziców Eli. Zerknął na stary, zepsuty piec, po czym wstał ziewając.
- Już idę, idę – powoli, stękając, ruszył do drzwi poprawiając znoszone, szare dresy.
- No ojciec otwierajże! Do kibla muszę! - darł się osiemnastolatek, waląc w stalowe pręty bramy.
- Świetnie – ziewnął ojciec, zbliżając się do parkanu – ale wiesz syneczku nie wszyscy muszą o tym słyszeć – dodał otwierając mu drzwi i wpuszczając na teren działeczki.
- Ale ty już powinieneś – cisnął plecak gdzieś na betonowe schodki i zniknął za drzwiami wejściowymi.
- A to szelma – pokręcił głową ojciec, patrząc na zwisającą z plecaka potomka kartkę, na której widniała pełna ilość punktów.
Zabrał tornister syna, po czym wszedł powoli do środka, oglądając sprawdzian z bliska.
- Ty, a wiesz, że w sobotę idziemy do sąsiada na obiad? - spytał głośno szumiącej w kiblu wody.
- Serio? A muszę!? Nie lubię tam chodzić, on zawsze serwuje czerninę!
- Jak ty marudzisz, chłop chce być miły, a ty narzekasz. Ciesz się, że choć to smaczne jest!
- Może i jest ale w kółko to samo – drzwi od łazienki otwarły się z takim impetem, że omal nie zabiły przebiegającej korytarzem kotki.
- Czy będę mógł w tym czasie iść do Gośki? Wyprawia rodzinny obiad i no....
- Nie, nie będziesz chodził z kolegami na kepsa i trwonił pieniędzy jak obiad załatwiam ci ja i matka – huknął ostro Barnaba.
- Ale ojciec no!
- Zaczniesz pracować będziesz wydawał na co chcesz – rzekł twardo mąż Elżbiety, poprawiając splątanego wąsa.
Trzasnęły drzwi na piętrze.
- I co ja z nimi mam.... - westchnął pan Ramieński, idąc do kuchni by zagotować sobie wody na herbatę.

***

Głośne szczekanie starego bigla o przekrwionych oczach i przydługich uszach zmusiło pana Ireneusza do porzucenia lektury jakiegoś czasopisma medycznego. Przekroczył szybko wiśniowy korytarz, minął oprawione w zgrabną, drewnianą ramkę zdjęcie żony, stojące na niewielkiej komódce przy drzwiach. Pies ujadał co raz głośniej, cały czas skacząc na stare, obłażące z niebieskiej farby, drewniane ogrodzenie, znad którego już widać było jedną twarz z podwiniętym do góry nosem oraz upiętymi w rozłażący się warkocz złotymi kosmykami. Za nią nieco przygarbiony stał jego kolega z pracy. Pan Irek czym prędzej odciągnął czworonoga za przetartą, skórzaną obrożę, po czym wepchnąwszy go do garażu zajął się otwieraniem gościom drzwi. Od razu na szyję rzuciła mu się córka Barnaby.
- Pan Irek! - ucieszyła się jedenastolatka.
- No hej księżniczko – rzekł mężczyzna, poprawiając swą przyciętą w szpic, siwą brodę – Jak tam w szkole? Dostałaś jakąś ładną ocenę? Pochwal się – zachęcił widząc jak speszona dziewczynka spuszcza głowę.
- Na razie to może się pochwalić tylko zniszczonymi w szkole lustrami – rzekła, wchodząca za córką, matka.
- Oj tam to na pewno był wypadek – rzekł staruszek, prowadząc rodzinkę do środka, a po drodze puszczając oko do młodej.
- A ja dostałem niedawno piątkę z jednego z testów powtórzeniowych przed maturą – pochwalił się głośno Tomek.
- O, a z jakiego przedmiotu chłopcze? - spytał ciekawie gospodarz, wpuszczając ich do salonu.
- A z Historii – wzruszył ramionami okularnik.
- Idźcie szybko dzieci ręce umyć! - pogoniła ich blondynka.
- No już, spokojnie rybeńko – mruknął Barnaba, obejmując żonę.
Pan Pilat uśmiechnął się pod wąsem wymykając się do kuchni by na stół przynieść wazę z zupą oraz koszyczek ciemnego, żytniego chleba. Odświętny obóz aż bił bielą po oczach, ładna porcelanowa zastawa upstrzona kwiecistymi wzorami z cienkimi nitkami złota także lśniła czystością. Pan Ireneusz mimo owdowienia przed pięciu laty po raz czwarty nadal utrzymywał dom w znakomitym porządku. Nigdzie nie można było znaleźć ani śladu kurzowych kotków, pajęczyn czy pozostawionych w ilościach wręcz kosmicznych sierści jego trzynastoletniej suczki Stuły. Sam pan Ireneusz wyglądał jak zabytkowy okaz starego robola. Barczysty, blady jak papier, z dużym orlim nosem, na którym w czasie czytania niemieckich czasopism medycznych kiwała się para porysowanych, drucianych okularów. Pilat mówił bowiem biegle w trzech językach, po francusku, niemiecku i angielsku. Czasami w pracy zdarzało mu się nawet zanucić jakąś ruską kołysankę czy niemiecką pieśń wojskową. Dom jego urządzony przez czwartą żonę pełen był chińskich bibelotów, wachlarzy, figurek cesarzy czy tandetnych, porcelanowych, ozdobionych smokami filiżanek, których nigdy nie wolno mu było używać do kawy. Po za nimi w domu mężczyzny królowały ciepłe barwy zachodzącego słońca na ścianach oraz stada różnorakich, mocno pachnących kwiatków doniczkowych, których na szczęście połowy dawno zdołał się pozbyć, rozdając z ochotą kolegom z pracy lub sąsiadom. Stąd Barnaba na ostatnią rocznice ślubu zdołał wytrzasnąć kwitnącego w środku zimy krokusa. W końcu goście zajęli miejsca na poczerniałych, obitych beżowym płótnem, wysokich krzesłach. Czarnooki złożył ręce do modlitwy, a za nim podążył wąsacz i jego rodzina. Po krótkim pacierzu można było rozpocząć ucztę. Lidia uwielbiała obiady u pana Irka gdyż mężczyzna zawsze siadał naprzeciwko niej, a podając jej zupę czy inne danie nazywał ją księżniczką. Staruszek miał tego pecha, że pierwszą rodzinę stracił w wypadku samochodowym spowodowanym przez jakiegoś bęcwała, któremu nie chciało się stanąć na światłach. Jego druga żona ruda, apodyktyczna, anorektyczka przedawkowała leki uspokajające i mimo płukania żołądka zmarłą jakieś dwa tygodnie po ślubie. Następną była otyła kelnerka, którą poznał przypadkiem jedząc obiad na starym mieście. Kobieta umarła w wyniku wylewu, a poza tym miała cukrzycę. Ostatnia kobieta jaka przewinęła się przez ten dom pozostawiając w nim najwięcej była bibliotekarka, stateczna i spokojna, zakochana w swoich książkach o chińskiej kulturze pani Zuzanna. To z nią przeżył pan Ireneusz piękne trzynaście lat małżeństwa. Teraz w jego domu prócz Stuły nie było już żadnej innej księżniczki, której mógł by usługiwać. Robił więc to z radością w obecności Lidii. Często bywało przecież tak, iż z powodu pracy obojga rodziców mała zimowała u niego bawiąc się z jego sunią, pomagając w gotowaniu czy po prostu opowiadając mu różne niestworzone szkolne historie.
- Dolać Ci jeszcze, księżniczko?
- Nie, tyle wystarczy. Dziękuję bardzo – zielonooka wyciągnęła ku niemu swe małe, chude rączki i zabrała pełen zupy talerz.
Następnym w kolejce po czarną polewkę był Tomek. Jego rozwichrzone brązowe kłaki jak zwykle musiały unurzać się w tej obrzydliwej, czerwonej brei zwanej czerniną. Wyglądało z niej niechętnie na chłopaka kilka bezkształtnych, lanych klusek, ze dwa lub trzy plastry gotowanej marchewki oraz coś co chyba w poprzednim życiu było nogą kurczaka. Tomasz porządnie się skrzywił widząc tę kompozycję na swoim talerzu ale nic nie powiedział tylko sięgnął po płytką srebrną łyżkę i zaczął w ciszy jeść. Kolejnym pretendentem do nalania był oczywiście poznany jeszcze na studiach Barnaba. Jego widoczna ciąża spożywcza wcale nie przeszkadzała gospodarzowi w zapraszaniu go na różne wypady, a to na bilard, to znów na mecz przy kilku piwkach innym znów razem na jakiś tam wypad nad Wisłę na sumy czy inne ryby.
- Dwie łyżki nie więcej, muszę dbać o linię.
- Oj tam, oj tam zupka dobra jest – zaśmiał się bladolicy, podając przyjacielowi miskę – a pani?
- Jedna, naprawdę nie chce pana objadać – rzekła wyniośle niebieskooka.
- Jakie tam objadać? - obie brwi pana Irka zawędrowały aż pod linię siwych włosów – droga pani ja specjalnie nagotowałem więcej. Jak pani teraz nie zje to się zmarnuje i będzie mi przykro – zaprotestował żywo gospodarz.
Na co blondynka tylko machnęła ręką pozwalając mu zrobić co zechce. Gęsta czarna polewka wylądowała więc w ilości dwóch łyżek i na jej talerzu, po czym dziadek nalał i sobie. Ciemne wręcz hebanowe oczy śledziły uważnie każdą znikającą z koszyczka kromkę ciemnego chleba i każdą lądującą w ustach zebranych łyżkę. Zwykle jadali w ciszy chyba, że gospodarzowi zbierało się na opowiadanie o dawnych czasach tak jak na przykład w tym wypadku.
- A pamiętasz Barnabo jak gotowaliśmy zupę na strychu naszego akademika?
- Oczywiście, że pamiętam. Na starej kracie ukradzionej sprzed drzwi nauczycielskich – uśmiechnął się do swoich wspomnień – zupełnie tak samo jak nas tam rektor złapał.
- Zgadza się miał, minę jak by mu kto mysz w portki wrzucił – na te słowa gospodarza, twarz pana Ramieńskiego przybrała barwę dojrzałego pomidora – no nie, serio? To ty mu wtedy podrzuciłeś tę mysz? - spytał, krztusząc się zupą brodacz – a ja do dziś myślałem, że to był Zenek!
- Widzisz mój przyjacielu ilu jeszcze rzeczy nie wiesz? - wyszczerzył się z kawałkiem skrzydełka w ustach wąsacz, poprawiając drugą ręką swe rzadkie, brązowe włosy zaczesane na pożyczkę.
- Powiedz gdzieś ty tego gryzonia dorwał? Myślałem, że na dezynsekcji wytłuczono w akademiku wszystkie zwierzęta.
- A widzisz bo to było tak... – zaczął szatyn, a wszyscy nastawili ciekawie uszu – pamiętasz na parterze mieliśmy pralnię i tam mieszkała ta stara cieciówa co to miała jaskrę.
- No, trudno ją zapomnieć. Potrafiła mimo swej kurzej ślepoty latać z kijem i prać każdego kto ciuchy jej do domu wrzucał zamiast do kojbra – wspomniał pan Ireneusz.
- no i ona tam sobie w spokoju ducha myszy trzymała jako zwierzątka domowe. Akurat miała nowy miot no to sam rozumiesz, że sama się prosiła o wizytę – zachichotał Ramieński.
Nagle z dołu dało się słyszeć ponownie szczekanie psa.

- Wybaczcie mi pewnie Stuła jest głodna. Zaraz wrócę – powiedział siwowłosy, po czym opuścił pokój by zajrzeć do swej ukochanej suni.
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In